4.10.2011

Droga na zad


Następnego dnia tak naprawdę zaczęła się nasza droga powrotna…
Właściwie zaraz po wyjściu z posesji naszej gospodyni mogliśmy zacząć łapać.
Jak zwykle zaczęło się od tłumaczenia kierowcom i taksówkarzom, że nie chcemy płatnej podwózki. Gdy zatrzymał się kolejny busik Maciek podbiegł, żeby podziękować i wytłumaczyć kolejny raz, że podróżujemy autostopem. Okazało się, że busem tym jechała wycieczka szkolna, która postanowiła nas zabrać. Staliśmy się wielką atrakcją dla wesołej grupy 17-latków, z której ani jedna osoba nie mówiła w żadnym obcym języku. Udało się złapać kontakt jedynie z 70-letnim wychowawcom, który znał parę słów po rosyjsku.
Nagle ni z tego ni z owego Aga dostała od wychowawczyni, z którą nie zamieniliśmy ani słowa wcześniej, srebrne kolczyki na pamiątkę. Wprowadziło ją to w lekkie zakłopotanie, po czym odwdzięczyła się srebrną obrączką z bursztynem – jedyną rzeczą, którą dało się odwdzięczyć. Było to rozwiązaniem na krótką metę, ponieważ na pożegnanie dostała jeszcze pierścionek od jednej z uczennic. Po drodze wycieczka szkolna zrobiła sobie przerwę na obiad, którym zostaliśmy poczęstowani. Największą atrakcją było dla nas picie wina w tradycyjny gruziński sposób, z wydrążonego rogu.


Ze szkolną wycieczką 

Róg nie wróg :) 



W Batumi spędziliśmy tylko chwilę, po czym szybko ruszyliśmy w stronę tureckiej granicy. Gruzja żegnała nas taką samą pogodą, jaką powitała - było deszczowo.
Po przejściu gruzińskiej odprawy staliśmy się świadkami dantejskich scen. Dziesiątki ludzi tłoczyło się przy okienkach odprawy paszportowej do Turcji. Poirytowani kierowcy samochodów wysiadali i dołączali do przeciskającego się tłumu. Próbowaliśmy ogarnąć to jakoś ustawiając się za tym tłumem w kolejce, gdy to nie zadziałało zostaliśmy zauważeni i uratowani przez jednego z celników. Przeszliśmy bramką obok. Nerwowa atmosfera doprowadzała nawet do bójek…
Po tureckiej stronie po krótkiej przerwie na wydzwonienie gruzińskiej karty ruszyliśmy szukać dobrego miejsca do łapania. Maciek po drodze powiedział od niechcenia, że łapiemy stopa do Istambulu i tak też zrobiliśmy… Pierwszy samochód, który się dla nas zatrzymał jechał właśnie tam! Na naszej karteczce była napisana miejscowość odległa zaledwie o 30km. Gdy siedzący w aucie nauczyciel angielskiego dowiedział się, że naszym celem jest Istambul ucieszył się, gdyż sądził, że będziemy dzielić koszty podróży. Jednak Maciek szybko wyjaśnił sprawę mówiąc „We are hitchhikers. We don’t pay” dodaliśmy też, żeby nie czuli się zobowiązani wieźć nas do końca i że mogą nas wysadzić z samochodu w każdej chwili. Po krótkiej naradzie zdecydowali się zabrać nas ze sobą aż do końca swojej podróży. Było już ok. 15.00 nie było najmniejszych szans dojechać tego samego dnia do Istambulu. Udało nam się dotrzeć do Erzurum, gdzie w naprawdę tanim hotelu przespaliśmy parę godzin. Następnego dnia pierwszy postój był dopiero w Sivas. Mieliśmy dużo szczęścia, bo trafiliśmy akurat na dzień wyzwolenia miasta.
Całe miasto było przyozdobione tureckimi flagami i balonami. Na dachach domów stali uzbrojeni żołnierze pilnujący porządku. Przy zabytkowym meczecie odybwał się pewnego rodzaju festyn. Były pokazy tanecznych grup oraz kramy, na których było dosłownie wszystko. Nasz kierowca wraz z kompanami postanowili pójść się pomodlić, więc umówiliśmy się, że spotkamy się w charakterystycznym miejscu za 20-25 minut. Obeszliśmy szybko kramy robiąc zdjęcia i kupując pamiątki. Dokładnie o umówionej godzinie czekaliśmy we właściwym miejscu. Czekaliśmy i czekaliśmy… Żałowaliśmy, że nie wymieniliśmy wcześniej numerów telefonów… Po pół godzinie od umówionej godziny spotkania poszliśmy sprawdzić czy stoi jeszcze auto, w którym były nasze plecaki… Na szczęście jeszcze tam było. Po ok. godzinie poszliśmy ponownie do auta i tym razem zostawiliśmy karteczkę z naszym nr telefonu. Po naszej głowie krążyły już najczarniejsze myśli. Na szczęście kontakt telefoniczny nie okazał się być konieczny, gdyż na horyzoncie widzieliśmy już nadchodzącą ekipę. Wyjaśnili, że spóźnili się, ponieważ musieli iść do bardziej oddalonego meczetu, ze względu na remont pobliskiego.

Stop na 1620 km! 

Święto w Sivas 


 
Wsiedliśmy do auta i zaczęliśmy nużącą podróż do Istambułu. Brat Maćka sprawdził nam w międzyczasie tanie spanie w mieście, gdyż nie chcieliśmy po nocy tułać się do Buraka. Zostaliśmy wysadzeni po europejskiej stronie miasta po 23. Zrezygnowaliśmy z taksówki, na którą byliśmy namawiani i zaczęliśmy rozpytywać ludzi jak dostać się pod przesłany nam adres hostelu. Większość ludzi twierdziła, że już nie możemy dotrzeć tam komunikacją miejską. Pomocny okazał się taksówkarz, który objaśnił nam jak dojechać do naszego celu. Podczas rozmowy miało miejsce nieporozumienie, gdyż wielokrotnie pojawiało się słowo „Taksi”, na które zawsze reagowaliśmy negatywnie, gdy w końcu zorientowaliśmy się, że chodzi o pewne miejsce zwane „Taksim”…
Z rozpiską w ręku poszliśmy na przystanek. Po minucie podjechał autobus i kierowca zapytany czy jedzie tam gdzie chcemy skinął twierdząco głową. Uradowani weszliśmy do autobusu-widmo, którego miało już nie być i ruszyliśmy w stronę utęsknionych łóżek. Zostaliśmy wyrzuceni dość blisko iw efekcie po przydługawym spacerze i poszukiwaniach dotarliśmy do drzwi hostelu. Na szczęście recepcja działała 24 h na dobę i zostaliśmy ulokowani w wieloosobowej sypialni za niewielką kwotę.
Rano okazało się, że w naszym pokoju jest jedna Polka – Ewelina, podróżująca ze swoim partnerem – Martinem z Holandii. Zgadaliśmy się, że idziemy zwiedzać razem miasto. Martin okazał się być informatykiem, który zajmuje się informatyką biznesową. Jako, że tego dnia mieliśmy wyjeżdżać z Istambułu postanowiliśmy pójść zobaczyć jedynie wieżę Galata. Ewelina z Martinem dołączyli do nas i wesołą czwórką ruszyliśmy zwiedzać. Po drodze zahaczyliśmy o bazar, na którym sprzedawano niezliczoną ilość przypraw, herbat i smakołyków. Pod samą wieżą dziewczyny wciągnęły się w oglądanie misternie wykonanej koronkowej biżuterii, a chłopacy gadali w cieniu popijając gruzińskie piwo, które jakimś cudem dotrwało tego momentu. W końcu po ponownym połączeniu się obu podgrup wjechaliśmy na szczyt wieży, z której rozciągała się wspaniała panorama miasta. Robiło się coraz później i dzięki miłemu towarzystwu pomysł pozostania jeszcze jedną noc w Istambule stawał się coraz bardziej realny. W końcu podjęliśmy tą decyzję i telefonicznie zaklepaliśmy miejsce w hostelu. Już bez spiny poszliśmy jeszcze do Pałacu Fenerbache, który niestety był zamknięty.  Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Taksim, gdzie Aga doświadczyła na własnej skórze show wykonywanego przez sprzedawców lodów.
Dość późnym wieczorem byliśmy z powrotem w hostelu. Okazało się, że wymeldowanie i ponowne zameldowanie skutkowało zmianą pokoju z pełnego 9-osobowego na sześcioosobowy, w którym mieszkaliśmy w troje. Wraz z Martinem poszliśmy kupić piwo. Długo szukaliśmy sklepu…  W końcu zmuszeni byliśmy pójść do sklepu w centrum turystycznej dzielnicy. Tam na niższym z dwóch poziomów stała mocno przetrzebiona lodówka z piwem. Cen oczywiście nie było. Zaczęliśmy dopytywać się o ceny poszczególnych piw. Gdy wybraliśmy to, które było kompromisem między ceną a jakością i kierowaliśmy się do kasy pomocnik sprzedawcy krzyknął tylko „Dort!” , co oznacza po turecku cztery. Była to cena za puszkę, którą nam podano. Wiedząc, że właśnie jesteśmy oszukiwani postanowiliśmy trochę zabawić się ze sprzedawcą i dość (dla niego) niespodziewanie poprosiliśmy o rachunek. Mocno się zmieszał i zaczął długo kombinować wklepując coś na schowanej pod ladą kasie. W końcu z nietęgą miną wypluł opiewający na 24 liry rachunek. Próżno było szukać tam czegoś w rodzaju 6*4. Było po prostu brutalnie wbite 24. Co więcej pozycja na rachunku wyraźnie wskazywała na jogurt… Z pełnym politowania uśmiechem poinformowaliśmy o tym sprzedawcę, który nagle przestał odbierać jakiekolwiek bodźce z zewnątrz. Niemniej z polowania wracaliśmy z łupamiJ Usadowiliśmy się w pokoju i zapraszając do współuczestnictwa naszego współlokatora miło spędziliśmy wieczór.


Z Eweliną i Martinem 

Bazar przypraw i bakalii 

uliczny lodowy show 

Na tarasie w hotelu Conrad 

Nocny widok na Bosfor 

Złoty Róg nocą 

 
Następnego dnia sporo czasu zajęło nam opracowanie planu wydostania się na stopa z Istambułu. W końcu wsiedliśmy do kolejki podmiejskiej i wysiedliśmy na ostatniej stacji. Tam, zaczęliśmy rozpytywać się o drogę na pewien szpital, który znajdował się bardzo blisko bramek. Niestety większość zapytanych Turków albo nie miała pojęcia albo wskazywała palcem na taksówkę. W końcu jeden z zapytanych przechodniów na pytanie „Do you speak English” odpowiedział twierdząco. Było nieźle, a miało być jeszcze lepiej! Nasz wybawca okazał się być Serbem, który miał żonę Polkę. Szybko przeszliśmy zatem na polski z trudem wierząc w swoje szczęście. Dodatkowo, po przedstawieniu naszej sytuacji zostaliśmy zaprowadzeni do odprawy celnej, do której szedł też nasz nowy znajomy. Dawniej pracował on, jako kierowca tira i zapewnił nas, że przy odprawie znajdzie nam tira co najmniej na bramki, a może nawet i dalej! Szaleństwo! Oczywiście w przy samej odprawie wzbudziliśmy małą sensację. W końcu przy wylocie pojawiła się ciężarówka na polskich blachach. Kierowca tylko mówił żebyśmy szybko wsiadali, bo w pobliżu kręcił się jego szef… Po chwili wiedzieliśmy już dlaczego. Szef naszego kierowcy zdecydowanie nie popierał idei autostopu i po chwili byliśmy świadkami szorstkiej rozmowy przez telefon. Zostaliśmy wyrzuceni na bramkach. Tam, nawet nie zdążyliśmy napisać karteczki, gdy zatrzymał się samochód. Jechał spory kawałek w naszą stronę i wyrzucił nas na dogodnym dla nas zjeździe autostradowym. Byliśmy zadowoleni, że akcja wydostawania się ze Stambułu zakończyła się pełnym sukcesemJ Potem na kilka mniejszych stopów dotarliśmy do greckiej granicy. I się zaczęło... po przejściu pieszo tureckiej odprawy zostaliśmy poinformowani, że nie przejdziemy pieszo do Grecji, bo grecka armia nie pozwala przejść pieszo mocno zmilitaryzowanej strefy… No dobra. Poczekaliśmy chwilę udało nam się złapać stopa dosłownie na 1 km, do greckiej odprawy. Tam przeszliśmy przez odprawę i zaczęliśmy łapać. Miejsce było dobre – początek autostrady prowadzącej do Salonik. Wadą była ogromna liczba strasznie uciążliwych komarów. Z dużym optymizmem zaczęliśmy łapać. Ruch nie był zbyt duży, ale nawet przejeżdżające puste auta się nie zatrzymywały. Po ok. godzinie zgarnął nas turecki tir. Udało nam się dotrzeć aż do miejscowości Kavala, gdzie rozbiliśmy namiot na placu budowy na obrzeżach miasta. Rano wzbudziliśmy pewną sensację wśród robotników i znów spędziliśmy 1,5h na podwózkę i to mimo naprawdę dobrego miejsca. Mieliśmy trochę dość tej Grecji… Podwózkę złapaliśmy z greckim rodzeństwem i ich pół angielskim pół greckim kuzynem. Jechali akurat na lotnisko w Salonikach, więc postanowiliśmy wybrać się tam z nimi z nadzieją, że znajdziemy tanie loty. Chodziliśmy od okienka do okienka z pytaniami o loty w dowolne miejsce byle szybko i tanioJ Wzbudzało to często zdziwienie – „Jak to? Nie wiecie gdzie chcecie lecieć? – No, gdziekolwiek do Europy!”. Niestety jedyna sensowna opcja (lot do Paryża) była dopiero za 2 dni i nie bardzo tanio. Dostaliśmy się zatem autobusem do Salonik i zaczęliśmy rozglądać się za informacją turystyczną. Nie było. No to za Internetem. Nie było. No to za hostelem. Nie było. Eh… chyba ta Grecja nie dla nas… Uciekamy! Wsiedliśmy w autobus jadący do miasta przy macedońskiej granicy. Pierwszy raz od dawna jechaliśmy rejsowym autobusem, ale nawyk kontrolowania mapy pozostał.

 Rybny targ

Z Serbem-Wybawicielem 

Droga do Grecji 

Podwózka na lotnisko 

 
Późnym wieczorem byliśmy we Florinie. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do spania. Szliśmy w stronę granicy i spodziewaliśmy się zastać jakieś gościnne dla nas trawniki. Zapytaliśmy pierwszej osoby stojącej przy ogrodzeniu sporego trawnika czy nie wie gdzie można by może bezpiecznie rozbić namiot na jedną noc. Oczywiście nie miał pojęcia… Kolejna osoba – tak samo. Ewidentnie nie chciano nam pomóc. W końcu znaleźliśmy jakąś nieogrodzoną działkę i spytaliśmy pobliskich ludzi czy możemy tam postawić nasz namiot. Okazało się, że działka jest ich i dostaliśmy zgodę na zajęcie małego jej skrawka na jedną nocJ
Szybko wpakowaliśmy się do namiotu, który zmęczony podróżą zaczął się łamać. Siedzieliśmy sobie w środku jedząc skromną kolację gdy nagle wkoło namiotu zrobił się mały gwar i zostaliśmy poinformowani i prezencie od dzieci, które siedziały w pobliskiej pizzerii. Otworzyliśmy namiot i naszym oczom ukazała się gromadka dzieci, która trzymałą w ręku pizzę dla nas. Patrząc na nasz namiot z zewnątrz zorientowaliśmy się, że możemy wzbudzać litość Podziękowaliśmy za pizzę, zrobiliśmy parę zdjęć i mimo problemów żołądkowych skusiliśmy się na kilka kawałków. Następnego nią znów długo połapaliśmy do granicy, gdy w końcu zatrzymał się weterynarz pracujący na granicy, który normalnie tego dnia miał wolne, lecz dostał pilne wezwanie do odprawy jakiejś ciężarówki. Znów mieliśmy sporo szczęścia!
Po kilku chwilach byliśmy już w Macedonii. Nie bardzo byliśmy przygotowani na tą wizytę. Nie planowaliśmy tego kraju na naszej drodze a ogólna świadomość geograficzna jak na razie skutecznie omijała ten zakątek świata… Nie wiedzieliśmy jaka jest waluta, język itp. Dostaliśmy się do większego miasta z niemieckojęzycznym kierowcą i nastąpił moment prawdy – weszliśmy do sklepu. Uff.. napisy w cyrlicy , więc nie będzie problemu z językiem, tylko cena gum Orbit wynosiła 20 czegoś. Na pewno nie euro. Zapytaliśmy przypadkową osobę, która mówiła nieźle po angielsku. Dowiedzieliśmy się kilku faktów o kraju a także, że na ów dzień przypadało święto 20-lecia niepodległości Macedonii! Faktycznie – na ulicach po chwili dostrzegliśmy kolorowe pochody prowadzone przez ludzi w tradycyjnych strojach w rytmie ludowej muzyki. Samo miasto Bitola też sprawiało bardzo dobre wrażenie, Czuliśmy się swojsko i bezpiecznie. Nasze korki skierowaliśmy w stronę wylotówki na Ohrid. Doświadczyliśmy chyba największego kontrastu między kolejnymi pojazdami podczas podróży. Na wylotówkę dostaliśmy się na naczepie traktora, ab y za moment wsiąść do superluksusowego SUVa BMW..
Prezent od dzieci 

Żałosny widok... 

Dzień Niepodległości Macedonii - Bitola 

Na przyczepce 

 
Dotarliśmy do Ohrydu i zostaliśmy upolowani przez właściciela kwatery. W sumie za kilka euro mieliśmy do dyspozycji 4 pokojowe mieszkanie z pralką, łazienką i kuchnią. Było to dużo więcej niż potrzebowaliśmy. Następnego dnia poszliśmy zwiedzać miasto . Jest ono położone nad przepięknym jeziorem. Wkoło jeziora znajduje się 365 kościołów – po jednym na każdy dzień roku. Stare miasto zdominowane jest przez twierdzę oraz grecki amfiteatr. Ogólnie starówka jest przepiękna! Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie UNESCO chroni zarówno kulturę jak i naturę.

 Ohryd

Jedziemy do Albanii - STOP!

 
Następnym po Ohrydzie punktem naszej wyprawy była Albania. Dostaliśmy się na granicę i po raz kolejny musieliśmy szybko przywyknąć do nowych realiów, nowych pieniędzy itp. Granicę przekroczyliśmy ze znajomym celników, więc nasze paszporty nawet przez sekundę nie  trafiły w ręce celników. Stresowaliśmy się czy nie spowoduje to problemów przy wyjeździe z Albanii. Zaraz po przekroczeniu granicy  zobaczyliśmy wzgórze, a na nim skąpane w świetle zachodzącego słońca bunkry. Dużo bunkrów! Nie napatrzyliśmy się na nie za długo, bo złapaliśmy stopa do miasta Elbasan. Jednym z pasażerów wysłużonego passata był pracujący w Anglii Albańczyk. Znów mieliśmy szczęście, że mieliśmy jakiś język komunikacji! Do miasta dotarliśmy już koło 21. Początkowo planowaliśmy jechać do Tirany, więc wyrzucono nas na wylotówce przy stacji benzynowej. W koło były domy z ogrodami „jakby co”. Łapaliśmy sobie spokojnie naprzeciwko domu weselnego, przed któym rozmawiali ludzie wyraźnie zainteresowani naszym widokiem. W końcu jeden z nich zaczął iść w naszą stronę. O ho… coś się święci – pomyśleliśmy. Czasami ludzie chcący pomóc potrafią mocno utrudnić łapanie stopa. Tu nastąpiło pierwsze zdziwienie – osoba idąca w naszą stronę była czarnoskóra. Mówiła płynnie po angielsku! Apogeum zdziwienia nastąpiło, gdy okazało się, że nasz rozmówca pochodzi ze Sri Lanki. Przyszedł przekazać nam wiadomość że właściciel lokalu weselnego - Albańczyk – odradza łapanie stopa dziś,  bo do Tirany ruchu o tej godzinie już nie ma. Po kilku kolejnych zdaniach zapytaliśmy czy jakby co będziemy mogli przespać się u niego w ogródku. Zgodził się i poszedł na kawę do lokalu znajomego. My szybko zrobiliśmy rachunek sytuacji - mogliśmy albo łapać dalej, przy odrobinie szczęści a być o 23 w stolicy Albanii nie mając pojęcia gdzie się podziać lub rozbić się w miarę wcześnie w ogrodzonym ogrodzie i mając kontakt z przyjaznym człowiekiem po angielsku. Oczywiście wybraliśmy opcję drugą i dosiedliśmy się do pijącego kawę Tamila. Właściciel knajpy nie pozwolił nam zapłacić za zamówione napoje i donosił owoce. Później zaproponowano nam pokój itp. W końcu przyjęliśmy zaproszenie do noclegu w domu rodziny ze Sri Lanki… Rozłożyliśmy karimaty na podłodze w pustym pokoju.
Bunkry w Albanii 

Z rodziną ze Sri Lanki 

 
Następny dzień rozpoczęliśmy tradycyjnym śniadaniem ze Sri Lanki – ryżem gotowanym w mleku kokosowym podanym z ostrą pastą chilli. Było to dziwne uczucie w Albanii doświadczać tak odległej kultury. Dalsza podróż minęła pod znakiem szybkich i raczej krótkich podwózek. Spotkaliśmy słowackich misjonarzy i albańskich katolików. Wczesnym popołudniem na workach pełnych kukurydzy dotarliśmy do granicy z Czarnogórą. Bez większego żalu żegnaliśmy bardzo brudną i śmierdzącą Albanię. Tego samego dnia udało nam się dotrzeć aż do granicy z Serbią – do miasta Bielo Polje. Czuliśmy, że jesteśmy już naprawdę blisko domu… Noc spędziliśmy w tanim hotelu i od rana łapaliśmy, aby zdążyć przed planowanym zamknięciem tunelu na drodze do Serbii. Znów nam się udało – zatrzymał się jeep z Snezaną i Ivanem, którzy jechali najpierw do jednego miasta, gdzie Snezana wysiadała a potem sam Ivan jechał do Panceva – 10 km od Belgradu! Wspólną podróż umilił postów w Zlatiborze na małą kawkę i degustację wybornej rakiji.
W Pancevie zostaliśmy w locie wsadzeni w autobus, który wyrzucił nas w centrum Belgradu. Tam bez czekania wsiedliśmy w autobus na wylotówkę w stronę Nowego Sadu. Po 10 minutach byliśmy w najwłaściwszym miejscu do łapania stopa. Szybko zatrzymało się auto na słowackich blachach. Radość była ogromna, gdyż oznaczało to podwózkę aż do Budapesztu, który był szczytem marzeń tego dnia! W korku widzieliśmy kilka polskich aut i myśleliśmy zapolować na nie przy granicy. Nasz kierowca zjechał na moment na stację benzynową. Przy dystrybutorze obok stało duże auto na polskich blachach, a w środku tylko2 osoby. Zapytaliśmy czy byłaby możliwość zabrania się do Polski.. I okazało się że jest taka możliwośćJ Radości nie było końca! Z parą z Poznania dojechaliśmy aż do Krakowa zahaczając po drodze o Budapeszt nocą i śpiąc na parkingu przy słowacko węgierskiej granicy. W Krakowie szybka podwózka A4 do Katowic, skąd odebrała nas stęskniona Mamusia…

 Zlatibor - Serbia

Zachód słońca nad Dunajem 

Budapeszt nocą 


Z Mateuszem i Kasią 

Ostatnia podwózka Kraków - Katowice! 


Napiszemy jeszcze posta podsumowującego całą wyprawę! Troszkę cierpliwości!
Pozdrawiamy (już z Wiednia)!

Aga i Maciek

9.09.2011

Swanetia

Gdy tylko wysiedlismy w Mestii, zrozumielismy co mial na mysli nasz poprzedni kierowca, mowiac ze Mestia to jeden wielki pyl. Faktycznie cale miasto jest w budowie,  pyl unosil sie wszedzie. Juz po paru minutach czuc bylo zatkany nos i gardlo. 
Po głowie krążyła w kółko piosenka http://www.youtube.com/watch?v=aLVVFfJntHU 

Stolica pylu - Mestia
 

Pierwszym naszym celem bylo znalezienie informacji turystycznej i dokupienie mapy, ktorej nie udalo nam sie dostac w Tbilisi. W informacji jednak wiele sie nie dowiedzielismy, a to co dostalismy bardziej  przypominalo ulotke reklamujaca Svanetie niz mape.
Tego dnia bylo juz za pozno by wyruszyc w gory. Przeszlismy wiec przez cala Mestie w poszukiwaniu dobrego miejsca na postawienie namiotu. Brudni, zmeczeni i poirytowaniu wszechobecnym pylem doszlismy do konca miasteczka i pokierowani przez wojskowego rozbilismy sie tuz za lotniskiem. Dosuszylismy sobie pranie rozwieszajac je na calej dlugosci sasiedniego plotu. Wieczorem podziwialismy piekne rozgwiezdzone niebo i oswietlona Svanetie w oddali.

Widok z namiotu
 
Lotnisko w Mestii

Rano gdy rozpielismy namiot naszym oczom ukazaly sie piekne osniezone szczyty gor. Pelni optymizmu, ze wyruszymy w gory wyszlismy szukac szlaku, ktory mial nas doprowadzic do sasiedniej wioski Zabeshi. Mapa niewiele mowila na ten temat, wiec podpytywalismy ludzi. Niestety kazda nastepna zapytana osoba wskazywala nam inny kierunek. Zdecydowalismy sie sprobowac dojsc jakas inna sciezka do oznaczonego (podobno) szlaku. Zgodnie z rada zapytanego przechodnia skrecilismy w mala sciezynke, ktora skonczyla sie po 300m, a dalej byl tylko niski lasek porosniety krzakami przez ktory probowalismy sie przedrzec. Po 1/2h zrezygnowalismy i zdenerwowani brakiem jakichkolwiek oznaczen i troche podrapani przez krzaki wrocilismy do glownej drogi. Pyl, brak oznakowan i dobrej mapy sprawialy, ze nasz optymizm przeradzal sie w poirytowanie i zmeczenie. Chwilami przechodzila przez glowe mysl opuszczenia Svanetii jak najszybciej.
Pytajac ludzi uslyszelismy coraz to nowe opcje. Wkoncu poddalismy sie i wybralismy pewna, oznaczona sciezke, prowadzaca na lodowiec. Odzylismy na nowo po obmyciu sie z pylu w rzece na ktora natrafilismy po niedlugiej wedrowce. Po drodze musielismy sie tez odmeldowac w budce pogranicznikow, tam zostawilismy plecaki i mielismy przed soba 45minut drogi do lodowca. Imponujacy jest widok olbrzymiej gory lodu, z pod ktorej wyplywa rzeka, a z gory co jakis czas spadaja kamienie. Mozemy sobie wyobrezic, ze dopoludnia wyglada jeszcze lepiej, my niestety zalapalismy sie tylko na ostatni promienie slonca.

 Przy lodowcu
 
W drodze powrotnej zbieralismy poziomki, ktorych bylo pelno wokol. Zapytalismy wojskowych gdzie mozemy rozbic namiot, zaproponowali, ze najbezpieczniej bedzie za ich domkiem. Tak tez zrobilismy. Poczestowani orzechami od Irmy ku uciesze Agi odwdzieczyli sie ryba w puszce. Bylo to wielkie urozmaicenie jej  diety.
Pod wieczor probowalismy sie integrowac, zapytalismy czy mozemy sobie zjesc obiado-kolacje na ich stole przed domkiem. Jednak nie przylaczyli sie do nas, jedynie zaproponowali herbate. Po kolacji uzupelnilismy troszke dziennik i poszlismy spac. 

Generator teczy

Wlasnorecznie zebrany i zrobiony sok

Nastepnego dnia rano wrocilismy do Mestii. Po drodze spotkalismy 3 Polakow. Starszego Pana, ktory mysli o przeprowadzce do Gruzji, nawet zaczal sie uczyc pojedynczych slow i pare  Agnieszke i Radka.  Po polgodzinnej, jak nie godzinnej, przemilej pogawedce wymienilismy sie kontaktami i umowilismy sie, ze jak nie uda nam sie wyjechac dzisiaj z Mestii to spotkamy sie w miejscu gdzie juz byli rozbici. Wrocilismy do paskudnej Mestii z chustami na twarzy-musielismy dziwnie wygladac, ale inaczej sie nie dalo. Zjedlismy obiad w guesthouse Ushba i podeszlismy jeszcze raz do informacji, zeby dopytac o droge na Ushguli. Tym razem nas dobrze pokierowano. Wyszlismy na droge prowadzaca w jej kierunku i po 20minutach siedzielismy w starym Kamazie ktory jechal kawalek w tamta strone. Troche sie nie dogadalismy. Myslelismy ze konczy trase kawalek przed Ushguli, a jechal kawalek w str Zabeshi, ale trudno, zawsze do przodu. Wysiedlismy i nie wiedzielismy za bardzo co robic. Rozbijac namiot gdziekolwiek czy probowac sie dostac dalej? Po chwili pojawila sie na horyzoncie Lada Niva, ktora zabrala nas ze soba.Kierowca byl szalony czlowiek, ktory jechal po swoja ekipe budowlana. Po przejechaniu 500m zatrzymal sie w miejscu z ladnym widokiem na gory i otworzyl 2l piwo!

Piwo z widokiem na gory
 
Wypilismy je w trojke i pojechalismy dalej. Na szczescie na tej polnej drodze nie bylo nikogo oprocz nas. Daleko nas nie podwiozl, ale przynajmniej mielismy ciekawe i bezpieczne miejsce na namiot. Spalismy na przeleczy za parkingiem traktorow, gdzie w jednym z nich spal stroz. Rozbilismy namiot i po chwili przyszedl do nas ochorniarz z piwem i 1/4 flaszki mowiac, ze noce zimne.

Nocleg na przeleczy
 
Rano gdy konczylismy juz pakowac nasz domek podjechal nasz wczorajszy kierowca. Tym razem przywiozl swoja brygade i jechal kawalek dalej, wiec zaproponowal podwozke. Byla 10 rano, a w samochodzie lezala juz kolejna w polowie pusta butelka piwa. W podziekowaniu za opieke podarowalismy mu pachnacego zolwika, ktorego dostalismy od kierowcy TIRa jadacego do Mestii.
Szlismy kawalek pieszo machajac po drodze, az zatrzymal sie dla nas maly jeep, w ktorym jechaly juz 4 osoby! Ledwo udalo sie nam zapakowac do niego. Z przodu na siedzeniu pasazera musialy siedziec 2 osoby. Jak widac "pelny samochod" jest pojeciem wzglednym.
Niektorzy jadac w 2 osoby pokazuja, ze nie maja dla nas miejsca... Po drodze zatrzymalismy sie by obejrzec jedna z najstarszych wiez w Svanetii. 

W wiezy

W czasie gdy zwiedzalismy wieze nasz kierowca zalatwil nam przesiadke do wiekszego samochodu, ktorym podrozowali jej znajomi, ktorych wlasnie spotkala. Byla to Gruzinska rodzina mieszkajaca w Tbilisi, z ktorej kazdy mowil po angielsku! Jechali wlasnie na rodzinna wycieczke wynajetym samochodem z kierowca. Gdy kierowca opowiadal jakies ciekawostki historyczne, Ojciec rodziny tlumaczyl nam wszystko na angielski. Dostalismy tez propozycje, ze mozemy z nimi wracac tego samego dnia do Mestii, jednak nam do niej nie bylo spieszno.
Rodzina z ktora jechalismy zatrzymala sie przy najwazniejszym w Svanetii kosciele La Marija. Korzystajac z okazji obejrzelismy kosciol, w ktorym zachowane byly stare freski. 

Kosciol La Maria

Po wyjsciu zostalismy zapytani o droge na lodowiec, a w efekcie zaproponowano nam podwozke jeepem, wiec zmienilismy troszke nasze plany i pojechalismy zwiedzac kolejny lodowiec!
Zabralismy sie z para z Izraela, ktora wlasnie byla podczas swojego "tygodnia miodowego".
To co roznilo go od poprzedniego to dziwny, rdzawy kolor kamieni wokol rzeki, ktory ciekawie kontrastowal z otoczeniem. Dodatkowo lodowiec byl popekany u podstawy tworzac "lodowe jaskinie". Staralismy sie nie podchodzic zbyt blisko, bo z gory osuwaly sie co jakis czas kamienie.

Widoki z Ushguli
 
Przy lodowcu - kolorowa rzeka

 Przy lodowcu
 

 Nasza podwozka
 


Po wycieczce na lodowiec wstapilismy do sklepu, by uzupelnic nasze zapasy. Okazalo sie, ze nad sklepem jest tez hostel. Bylismy tak glodni (od rana tylko na marnym sniadaniu) i zmeczeni, ze po stargowaniu 5lari zdecydowalismy sie na wykupienie noclegu z wyzywieniem, choc nie bylo b.drogo jak na Gruzje.
Na szczescie jedzenia bylo na prawde duuuuzo i bylo ocin wkusne! Do tego zintegrowalismy sie przy pomocy czaczy z grupa Izraelczykow i bardzo milo spedzilismy reszte wieczoru. 

Wieczorna impreza

W nocy rozpetala sie ogromna burza... Zdecydowanie nie zalowalismy wydanych na nocleg pieniedzy:) Musielismy jednak zmienic  nieco plany.. Zla pogoda i problemy zoladkowe po zbyt obfitej kolacji zadecydowaly ze postanowilismy wracac do Mestii. W hostelu bylo tez dwoje Niemcow i sadzilismy ze uda nam sie ich przekonac, ze chca nas ze soba zabrac do Mestii.  Na ten sam pomysl wpadla juz tez jedna z kolezanek z Izraela. Niestety pomimo tego, ze bylo sporo miejsca i wystarczyloby dla 3 osob, oni zgodzili sie wziac tylko dwojke. Maz gospodyni tez jechal do Mestii i oczywiscie moglby nas wziac ale nie za darmo... Zatem nie skozystalismy i z tej okazji i poszlismy na wylotowke robiac zdjecia mokremu od deszczu miastu. 

Ushguli w deszczu

Tam zdazylismy sie zaprzyjaznic z krowami, napisac pamietnik itp... Ruch niestety byl niewielki. Bardzo nieiwelki. Nie bylo go wcale. Ruszylismy zatem pieszo w strone Mestii. Po jakims czasie zza zakretu wylonilo sie auto jadace w przeciwna strone i wiozace na pace grupke turystow - wsrod nich spotkanych niedawno Age i Radka! Zamienilismy kilka slow i ruszylismy dalej. Po jakims czasie podjechal prawie pusty samochod. Zapytalismy czy podrzuci nas do Mestii. Kierowca odpowiedzial ze jedzie tylko ok. polowy drogi. Nastepnie zaproponowal, ze do Mestii podrzuci nas za kase. Odmowilismy. I tak dobrze, ze nas wzial ze soba za darmo parenascie kilometrow.  Stamtad w starym UAZ-ie dojechalismy do Stolicy Swanetii. Nie chcac spedzac tam juz ani chwili dlzej wyszlismy na wylotowke... Nocna burza zmienila stolice pylu w stolice blota... Po niedlugim czasie zatrzymalo sie auto jadace az do Tibilisi! Bylismy uratowani! Jeszcze rano w Ushguli nie sadzilismy ze tego samego dnia rozbijemy namiot na balkonie w przypadkowym domu w miescie Samtredia, przy drodze na Batumi, do ktorego zostalo nam juz tylko 100 km.

C.D.N.

Znow w Tibilisi i droga do Swanetii


Tak wiec, znow dotarlismy do Tibilisi. Podroz byla nieco inna niz zwykle gdyz po raz pierwszy zdarzylo nam sie uczestniczyc w zdarzeniu drogowym w postaci stluczki na zatloczonym skzyzowaniu. Na szczescie straty byly niewielkie i kierwcy jakos sie dogadali. Nastepnie spedzilismy kilka godzin w kafejce piszac ostatnia relacje. Zgarnelismy tez z neta kilka adresow tanich kwater i ruszylismy w poszukiwaniu noclegu. Po wyjscu na sacji metra podszedl do nas jadacy z nami czlowiek i spytal czy moze nam jakos pomoc.Zaprowadzil nas na szukana przez nas ulice. Tam, w niewygladajacym podworzu znajdowalo sie mieskzanie oferujace niedrogie spanie. Faktycznie, na werandzie jednego z domow slychac bylo prowadzone po ang rozmowy. Weszlismy i zostalismy. Bylo dosc obskurnie ale niedrogo i toaleta byla nie "na Malysza". Na miejscu zastalismy pare Francuzow (on i ona) podrozujacych na rowerze z Wietnamu i Izraelczyka polskiego pochodzenia podrozujacego w strone Azji. Wieczorem wyskoczylismy spotkac sie jeszcze z poznanym w Lagodekhi Eilonem. Nastepnego dnia ruszylismy na miasto. Pierwsza rzecza, ktora nas zaskoczyla byla remontowana ulica. Niby nic dziwnego, ale remontowano jednoczesnie WSZYSTKIE budynki na niekrotkiej ulicy... To bylo dziwne. Szukalismy pamiatek i obrazkowego slownika przed zblizajaca sie podroza przez Turcje. Wrocilismy do naszego lokum poznym popoludniem. Do hostelowej ekipy dolaczyla jeszcze Kanadyjka i Francuz. Ustalilismy, ze wspolnie ugotujemy kolacje i razem spedzimy wieczor. Poniewaz umowieni bylismy tez z Marina, zaprosilismy ja do nas. Szefem kuchni zostal Vincent - jeden z kolarzy. Na obiadokolacje zjedlismy opiekane ziemniaczki, surowke i oczywiscie wino. Dodatkowo, poniewaz koleznaka z Kanady miala akurat urodziny przygotowalismy mala niespodzianke w postaci baklawy ze swieczkami:) Odspiewalismy tez "Sto Lat" we wszystkich obecnych jezykach:) Wieczor minal nam bardzo milo ale tez i bardzo szybko. Pozegnalismy sie z Marina i oczywiscie zaprosilismy ja do nas.

Wieczor w Tibilisi

Kolejny dzien zaczal sie pakowaniem i obmyslaniem planu dalszej wycieczki. zdecydowalismy sie podjechac do Gori, a stamtad podskoczyc do pobliskiego skalnego miasta Uplistsikhe. Wszytsko byloby znacznie latwiejsze gdyby mieskzany Tbilisi wiedzieli skad odjezdzaja marszrutki do poszczegolnych miast. Znow bladzilismy od dworca do dworca, az w koncu na Didube zostalismy niemalze wepchnieci do jadacej do Gori marszrutki. Byla to pierwsza marszrutka, w ktorej widzielismy malutki tv, na ktorym moglismy ogladac ujmujacy serca film o psach Husky po gruzinsku :) Ze zmiekczonymi sercami wysiedlismy w rodzinnym miescie Stalina. Postanowilismy ominac ogladanie jego muzeum i podjechalismy do skalnego miasta. Zblizajac sie do jego bram moglismy zobaczyc ogromne jaszczurki biegajace po rozgrzanych sloncem skalach. Na miejscu kupilismy bilety, odrzucilismy oferte przewodnika i ruszylismy na wzgorza. Miasto zbudowane zostalo w oparciu o siec naturalnych jaskin, przeksztalconych w duze miasto. Podobnie jak w Vardzii moglismy zobaczyc wydrazone w ziemi paleniska, rzezbione sklepienia i swieczniki. Jedyna budowla istniejaca w miejscu dawnego miasta byla ladnie wpasowujaca sie w krajobraz cerkiew. Ze wzgorza rozciagal sie dobry widok na cala okolice. 

Uplistsikhe
 

Po przyjemnym zwiedzaniu w sloncu i przy silnym wietrze ruszylismy w strone Gori.Troszke od niechcenia zlapalismy na stopa dwoch Hiszpanow, z ktorych jeden okazal sie byc profesorem informatyki na uniwersytecie w Corunii. Podrzucili nas na wylotowke na Kutaisi, a sami pojechali w strone Tbilisi. Tam chwilke polapalismy i nawet nie zorientowalismy sie jak zatrzymaly sie dla nas dwa auta na raz! Blizej zatrzymal sie samochod osobowy, a w oddali zjezdzala dla nas na pobocze karetka. Korcilo nas, aby podjechac karetka, ale byloby to nieuprzejme wobec kierowcy, ktory cofal dla nas na ruchliwej drodze. Wrzucilismy zatem plecaki i z restauratorem z okolic Tbilisi ruszylismy w strone Zestaponi. Mocno wzial sobie do serca, ze szukamy do spania bezpiecznego kawalka tawy do spania, gdyz nadrobil ok 20 km ( w jedna strone), zeby podrzucic nas pod komisariat policji usytuowany blisko rzeki. Za zgoda funkcjonaruszy rozbilismy sie na trawie przy posterunku i z poczuciem bezpieczenstwa poszlismy spac. 

Bezpieczny nocleg
 

Kolejny dzien rozpoczelismy zwiedzaniem monastyru Gelati polozonego blisko Kutaisi. Dotarlismy tam na kilka mniejszych podwozek. Sam monastyr jest niezmienionym XII wiecznym kompleksem wybudowanym przez krola Dawida Budowniczego, ktory tam tez zostal pochowany. Glowna swiatynia od srodka ozdobiona jest wielokoloowymi freskami i mozaikami. Sam monastyr polozony jest na szczycie wzgorza porosnietego lasem. Dzieki temu czuc swiezosc i spokoj. To jest miejsce, gdzie na prawde mozna odpoczac. Po tym milym zwiedzaniu pojechalismy do Kutaisi do katedry Bagrati. Niestety nasza wspinaczka na wzgorze zakonczyla sie napotkaniem ogrodzenia i w efekcie widzielismy jedynie przygotowania do procesji z obrazem, gdyz na ten dzien przypadala ortodosyjna wersja naszego "15 sierpnia".

Gelati

Nieco zmeczeni znow miastem wyjechalismy na wylotowke i na kilka krotkich stopiw dotarlismy do Zugdidi. W ostatnim aucie, ktorym jechalismy ( na szczescie duzym jeepie), udalo nam sie upolowac na maske swiniaka, ktory niespodziewanie wybiegl na droge. Nalezy tu wspomniec, ze krowy, swinie, kury itp sa na gruzinskich drogach wszechobecne... I to nie tylko na mniejszych drogach wewnatrz wsi, ale takze na glownych krajowych ateriach...Dlatego tez nasz kierowca, mowicay swietnie po angielsku (rzadkosc!) skwiowal fakt potracenia swini jedynie zdaniem, ze ktos bedzie mial na kolacje szaszlyki:)

Z Zugdidi zabralismy sie z Irma. Bylo nam troche ciasno w 5 osob w malutkim aucie, ale zawsze do przodu - do ostatniej wsi przed droga prowadzaca do Swanetii. Zapytalismy czy ma moze ogrod, gdzie, moglibysmy rozbic namiot na jedna noc. Jak to w gruzji bywa, zostalismy zaproszeni na kolacje, a potem dostalismy wlasny pokoj... Irma, ktora jest nauczycielem informatyki w szkole, mieszka w domu wraz z ojcem i trojka dzieci. Jej maz i rodzenstwo niestety pogineli w wypadkach na gruzinskich drogach... Ojciec Irmy mimo podeszlego wieku wciaz jeszcze pracuje, aby zapewnic utrzymanie wnukom uczacym sie w Tbilisi. To bylo zarazem radosne ale tez i smutne spotkanie. Zostalismy tez oprowadzeni po rodzinnych posiadlosicach - polach kukurydzy, plantacji bambusa i sadzie drzew orzechowych! Caly dom byl pelen suszacych sie orzechow laskowych!

W domu Irminy
 
 Pole kukurydzy

Orzechy laskowe

 Nastepny dzien rozpoczelismy wczesnie sniadaniem przepitym domowa cza-cza:P Potem szybko zebralismy sie zeby tata Irmy zdazyl na autobus. Na wynos dostalismy worek orzechow:) Wyszlismy na wylot i zostalismy zagajeni przez czekajacych w cieniu policjantow. Opowiedzielismy im nasza historie, a takze o naszych planach podrozy w kierunku Mestii. Policjant powiedzial, ze mamy siasc w cieniu, a on nam zatrzyma auto jadace do Mestii, bo znal wszystkich w okolicy i wiedzial kto gdzie jedzie :) W ten o to sposob po raz kolejny gruzinska policja lapala stopa turystom z Polski :) 

Lubimy gruzinska policje
  
Autem, ktore mialo nas zabrac do stlicy Swanetii byla duza ciezarowka. Bardzo powoli wspinala sie na wysokie gorskie przelecze. Do tego doszla jeszcze wymiana przebitego kola... Ale niewygode i powolna podroz wynagradzaly nam widoki otaczajacych Swanetie zasniezonych pieciotysiecznikow... cdn