9.09.2011

Swanetia

Gdy tylko wysiedlismy w Mestii, zrozumielismy co mial na mysli nasz poprzedni kierowca, mowiac ze Mestia to jeden wielki pyl. Faktycznie cale miasto jest w budowie,  pyl unosil sie wszedzie. Juz po paru minutach czuc bylo zatkany nos i gardlo. 
Po głowie krążyła w kółko piosenka http://www.youtube.com/watch?v=aLVVFfJntHU 

Stolica pylu - Mestia
 

Pierwszym naszym celem bylo znalezienie informacji turystycznej i dokupienie mapy, ktorej nie udalo nam sie dostac w Tbilisi. W informacji jednak wiele sie nie dowiedzielismy, a to co dostalismy bardziej  przypominalo ulotke reklamujaca Svanetie niz mape.
Tego dnia bylo juz za pozno by wyruszyc w gory. Przeszlismy wiec przez cala Mestie w poszukiwaniu dobrego miejsca na postawienie namiotu. Brudni, zmeczeni i poirytowaniu wszechobecnym pylem doszlismy do konca miasteczka i pokierowani przez wojskowego rozbilismy sie tuz za lotniskiem. Dosuszylismy sobie pranie rozwieszajac je na calej dlugosci sasiedniego plotu. Wieczorem podziwialismy piekne rozgwiezdzone niebo i oswietlona Svanetie w oddali.

Widok z namiotu
 
Lotnisko w Mestii

Rano gdy rozpielismy namiot naszym oczom ukazaly sie piekne osniezone szczyty gor. Pelni optymizmu, ze wyruszymy w gory wyszlismy szukac szlaku, ktory mial nas doprowadzic do sasiedniej wioski Zabeshi. Mapa niewiele mowila na ten temat, wiec podpytywalismy ludzi. Niestety kazda nastepna zapytana osoba wskazywala nam inny kierunek. Zdecydowalismy sie sprobowac dojsc jakas inna sciezka do oznaczonego (podobno) szlaku. Zgodnie z rada zapytanego przechodnia skrecilismy w mala sciezynke, ktora skonczyla sie po 300m, a dalej byl tylko niski lasek porosniety krzakami przez ktory probowalismy sie przedrzec. Po 1/2h zrezygnowalismy i zdenerwowani brakiem jakichkolwiek oznaczen i troche podrapani przez krzaki wrocilismy do glownej drogi. Pyl, brak oznakowan i dobrej mapy sprawialy, ze nasz optymizm przeradzal sie w poirytowanie i zmeczenie. Chwilami przechodzila przez glowe mysl opuszczenia Svanetii jak najszybciej.
Pytajac ludzi uslyszelismy coraz to nowe opcje. Wkoncu poddalismy sie i wybralismy pewna, oznaczona sciezke, prowadzaca na lodowiec. Odzylismy na nowo po obmyciu sie z pylu w rzece na ktora natrafilismy po niedlugiej wedrowce. Po drodze musielismy sie tez odmeldowac w budce pogranicznikow, tam zostawilismy plecaki i mielismy przed soba 45minut drogi do lodowca. Imponujacy jest widok olbrzymiej gory lodu, z pod ktorej wyplywa rzeka, a z gory co jakis czas spadaja kamienie. Mozemy sobie wyobrezic, ze dopoludnia wyglada jeszcze lepiej, my niestety zalapalismy sie tylko na ostatni promienie slonca.

 Przy lodowcu
 
W drodze powrotnej zbieralismy poziomki, ktorych bylo pelno wokol. Zapytalismy wojskowych gdzie mozemy rozbic namiot, zaproponowali, ze najbezpieczniej bedzie za ich domkiem. Tak tez zrobilismy. Poczestowani orzechami od Irmy ku uciesze Agi odwdzieczyli sie ryba w puszce. Bylo to wielkie urozmaicenie jej  diety.
Pod wieczor probowalismy sie integrowac, zapytalismy czy mozemy sobie zjesc obiado-kolacje na ich stole przed domkiem. Jednak nie przylaczyli sie do nas, jedynie zaproponowali herbate. Po kolacji uzupelnilismy troszke dziennik i poszlismy spac. 

Generator teczy

Wlasnorecznie zebrany i zrobiony sok

Nastepnego dnia rano wrocilismy do Mestii. Po drodze spotkalismy 3 Polakow. Starszego Pana, ktory mysli o przeprowadzce do Gruzji, nawet zaczal sie uczyc pojedynczych slow i pare  Agnieszke i Radka.  Po polgodzinnej, jak nie godzinnej, przemilej pogawedce wymienilismy sie kontaktami i umowilismy sie, ze jak nie uda nam sie wyjechac dzisiaj z Mestii to spotkamy sie w miejscu gdzie juz byli rozbici. Wrocilismy do paskudnej Mestii z chustami na twarzy-musielismy dziwnie wygladac, ale inaczej sie nie dalo. Zjedlismy obiad w guesthouse Ushba i podeszlismy jeszcze raz do informacji, zeby dopytac o droge na Ushguli. Tym razem nas dobrze pokierowano. Wyszlismy na droge prowadzaca w jej kierunku i po 20minutach siedzielismy w starym Kamazie ktory jechal kawalek w tamta strone. Troche sie nie dogadalismy. Myslelismy ze konczy trase kawalek przed Ushguli, a jechal kawalek w str Zabeshi, ale trudno, zawsze do przodu. Wysiedlismy i nie wiedzielismy za bardzo co robic. Rozbijac namiot gdziekolwiek czy probowac sie dostac dalej? Po chwili pojawila sie na horyzoncie Lada Niva, ktora zabrala nas ze soba.Kierowca byl szalony czlowiek, ktory jechal po swoja ekipe budowlana. Po przejechaniu 500m zatrzymal sie w miejscu z ladnym widokiem na gory i otworzyl 2l piwo!

Piwo z widokiem na gory
 
Wypilismy je w trojke i pojechalismy dalej. Na szczescie na tej polnej drodze nie bylo nikogo oprocz nas. Daleko nas nie podwiozl, ale przynajmniej mielismy ciekawe i bezpieczne miejsce na namiot. Spalismy na przeleczy za parkingiem traktorow, gdzie w jednym z nich spal stroz. Rozbilismy namiot i po chwili przyszedl do nas ochorniarz z piwem i 1/4 flaszki mowiac, ze noce zimne.

Nocleg na przeleczy
 
Rano gdy konczylismy juz pakowac nasz domek podjechal nasz wczorajszy kierowca. Tym razem przywiozl swoja brygade i jechal kawalek dalej, wiec zaproponowal podwozke. Byla 10 rano, a w samochodzie lezala juz kolejna w polowie pusta butelka piwa. W podziekowaniu za opieke podarowalismy mu pachnacego zolwika, ktorego dostalismy od kierowcy TIRa jadacego do Mestii.
Szlismy kawalek pieszo machajac po drodze, az zatrzymal sie dla nas maly jeep, w ktorym jechaly juz 4 osoby! Ledwo udalo sie nam zapakowac do niego. Z przodu na siedzeniu pasazera musialy siedziec 2 osoby. Jak widac "pelny samochod" jest pojeciem wzglednym.
Niektorzy jadac w 2 osoby pokazuja, ze nie maja dla nas miejsca... Po drodze zatrzymalismy sie by obejrzec jedna z najstarszych wiez w Svanetii. 

W wiezy

W czasie gdy zwiedzalismy wieze nasz kierowca zalatwil nam przesiadke do wiekszego samochodu, ktorym podrozowali jej znajomi, ktorych wlasnie spotkala. Byla to Gruzinska rodzina mieszkajaca w Tbilisi, z ktorej kazdy mowil po angielsku! Jechali wlasnie na rodzinna wycieczke wynajetym samochodem z kierowca. Gdy kierowca opowiadal jakies ciekawostki historyczne, Ojciec rodziny tlumaczyl nam wszystko na angielski. Dostalismy tez propozycje, ze mozemy z nimi wracac tego samego dnia do Mestii, jednak nam do niej nie bylo spieszno.
Rodzina z ktora jechalismy zatrzymala sie przy najwazniejszym w Svanetii kosciele La Marija. Korzystajac z okazji obejrzelismy kosciol, w ktorym zachowane byly stare freski. 

Kosciol La Maria

Po wyjsciu zostalismy zapytani o droge na lodowiec, a w efekcie zaproponowano nam podwozke jeepem, wiec zmienilismy troszke nasze plany i pojechalismy zwiedzac kolejny lodowiec!
Zabralismy sie z para z Izraela, ktora wlasnie byla podczas swojego "tygodnia miodowego".
To co roznilo go od poprzedniego to dziwny, rdzawy kolor kamieni wokol rzeki, ktory ciekawie kontrastowal z otoczeniem. Dodatkowo lodowiec byl popekany u podstawy tworzac "lodowe jaskinie". Staralismy sie nie podchodzic zbyt blisko, bo z gory osuwaly sie co jakis czas kamienie.

Widoki z Ushguli
 
Przy lodowcu - kolorowa rzeka

 Przy lodowcu
 

 Nasza podwozka
 


Po wycieczce na lodowiec wstapilismy do sklepu, by uzupelnic nasze zapasy. Okazalo sie, ze nad sklepem jest tez hostel. Bylismy tak glodni (od rana tylko na marnym sniadaniu) i zmeczeni, ze po stargowaniu 5lari zdecydowalismy sie na wykupienie noclegu z wyzywieniem, choc nie bylo b.drogo jak na Gruzje.
Na szczescie jedzenia bylo na prawde duuuuzo i bylo ocin wkusne! Do tego zintegrowalismy sie przy pomocy czaczy z grupa Izraelczykow i bardzo milo spedzilismy reszte wieczoru. 

Wieczorna impreza

W nocy rozpetala sie ogromna burza... Zdecydowanie nie zalowalismy wydanych na nocleg pieniedzy:) Musielismy jednak zmienic  nieco plany.. Zla pogoda i problemy zoladkowe po zbyt obfitej kolacji zadecydowaly ze postanowilismy wracac do Mestii. W hostelu bylo tez dwoje Niemcow i sadzilismy ze uda nam sie ich przekonac, ze chca nas ze soba zabrac do Mestii.  Na ten sam pomysl wpadla juz tez jedna z kolezanek z Izraela. Niestety pomimo tego, ze bylo sporo miejsca i wystarczyloby dla 3 osob, oni zgodzili sie wziac tylko dwojke. Maz gospodyni tez jechal do Mestii i oczywiscie moglby nas wziac ale nie za darmo... Zatem nie skozystalismy i z tej okazji i poszlismy na wylotowke robiac zdjecia mokremu od deszczu miastu. 

Ushguli w deszczu

Tam zdazylismy sie zaprzyjaznic z krowami, napisac pamietnik itp... Ruch niestety byl niewielki. Bardzo nieiwelki. Nie bylo go wcale. Ruszylismy zatem pieszo w strone Mestii. Po jakims czasie zza zakretu wylonilo sie auto jadace w przeciwna strone i wiozace na pace grupke turystow - wsrod nich spotkanych niedawno Age i Radka! Zamienilismy kilka slow i ruszylismy dalej. Po jakims czasie podjechal prawie pusty samochod. Zapytalismy czy podrzuci nas do Mestii. Kierowca odpowiedzial ze jedzie tylko ok. polowy drogi. Nastepnie zaproponowal, ze do Mestii podrzuci nas za kase. Odmowilismy. I tak dobrze, ze nas wzial ze soba za darmo parenascie kilometrow.  Stamtad w starym UAZ-ie dojechalismy do Stolicy Swanetii. Nie chcac spedzac tam juz ani chwili dlzej wyszlismy na wylotowke... Nocna burza zmienila stolice pylu w stolice blota... Po niedlugim czasie zatrzymalo sie auto jadace az do Tibilisi! Bylismy uratowani! Jeszcze rano w Ushguli nie sadzilismy ze tego samego dnia rozbijemy namiot na balkonie w przypadkowym domu w miescie Samtredia, przy drodze na Batumi, do ktorego zostalo nam juz tylko 100 km.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz