4.10.2011

Droga na zad


Następnego dnia tak naprawdę zaczęła się nasza droga powrotna…
Właściwie zaraz po wyjściu z posesji naszej gospodyni mogliśmy zacząć łapać.
Jak zwykle zaczęło się od tłumaczenia kierowcom i taksówkarzom, że nie chcemy płatnej podwózki. Gdy zatrzymał się kolejny busik Maciek podbiegł, żeby podziękować i wytłumaczyć kolejny raz, że podróżujemy autostopem. Okazało się, że busem tym jechała wycieczka szkolna, która postanowiła nas zabrać. Staliśmy się wielką atrakcją dla wesołej grupy 17-latków, z której ani jedna osoba nie mówiła w żadnym obcym języku. Udało się złapać kontakt jedynie z 70-letnim wychowawcom, który znał parę słów po rosyjsku.
Nagle ni z tego ni z owego Aga dostała od wychowawczyni, z którą nie zamieniliśmy ani słowa wcześniej, srebrne kolczyki na pamiątkę. Wprowadziło ją to w lekkie zakłopotanie, po czym odwdzięczyła się srebrną obrączką z bursztynem – jedyną rzeczą, którą dało się odwdzięczyć. Było to rozwiązaniem na krótką metę, ponieważ na pożegnanie dostała jeszcze pierścionek od jednej z uczennic. Po drodze wycieczka szkolna zrobiła sobie przerwę na obiad, którym zostaliśmy poczęstowani. Największą atrakcją było dla nas picie wina w tradycyjny gruziński sposób, z wydrążonego rogu.


Ze szkolną wycieczką 

Róg nie wróg :) 



W Batumi spędziliśmy tylko chwilę, po czym szybko ruszyliśmy w stronę tureckiej granicy. Gruzja żegnała nas taką samą pogodą, jaką powitała - było deszczowo.
Po przejściu gruzińskiej odprawy staliśmy się świadkami dantejskich scen. Dziesiątki ludzi tłoczyło się przy okienkach odprawy paszportowej do Turcji. Poirytowani kierowcy samochodów wysiadali i dołączali do przeciskającego się tłumu. Próbowaliśmy ogarnąć to jakoś ustawiając się za tym tłumem w kolejce, gdy to nie zadziałało zostaliśmy zauważeni i uratowani przez jednego z celników. Przeszliśmy bramką obok. Nerwowa atmosfera doprowadzała nawet do bójek…
Po tureckiej stronie po krótkiej przerwie na wydzwonienie gruzińskiej karty ruszyliśmy szukać dobrego miejsca do łapania. Maciek po drodze powiedział od niechcenia, że łapiemy stopa do Istambulu i tak też zrobiliśmy… Pierwszy samochód, który się dla nas zatrzymał jechał właśnie tam! Na naszej karteczce była napisana miejscowość odległa zaledwie o 30km. Gdy siedzący w aucie nauczyciel angielskiego dowiedział się, że naszym celem jest Istambul ucieszył się, gdyż sądził, że będziemy dzielić koszty podróży. Jednak Maciek szybko wyjaśnił sprawę mówiąc „We are hitchhikers. We don’t pay” dodaliśmy też, żeby nie czuli się zobowiązani wieźć nas do końca i że mogą nas wysadzić z samochodu w każdej chwili. Po krótkiej naradzie zdecydowali się zabrać nas ze sobą aż do końca swojej podróży. Było już ok. 15.00 nie było najmniejszych szans dojechać tego samego dnia do Istambulu. Udało nam się dotrzeć do Erzurum, gdzie w naprawdę tanim hotelu przespaliśmy parę godzin. Następnego dnia pierwszy postój był dopiero w Sivas. Mieliśmy dużo szczęścia, bo trafiliśmy akurat na dzień wyzwolenia miasta.
Całe miasto było przyozdobione tureckimi flagami i balonami. Na dachach domów stali uzbrojeni żołnierze pilnujący porządku. Przy zabytkowym meczecie odybwał się pewnego rodzaju festyn. Były pokazy tanecznych grup oraz kramy, na których było dosłownie wszystko. Nasz kierowca wraz z kompanami postanowili pójść się pomodlić, więc umówiliśmy się, że spotkamy się w charakterystycznym miejscu za 20-25 minut. Obeszliśmy szybko kramy robiąc zdjęcia i kupując pamiątki. Dokładnie o umówionej godzinie czekaliśmy we właściwym miejscu. Czekaliśmy i czekaliśmy… Żałowaliśmy, że nie wymieniliśmy wcześniej numerów telefonów… Po pół godzinie od umówionej godziny spotkania poszliśmy sprawdzić czy stoi jeszcze auto, w którym były nasze plecaki… Na szczęście jeszcze tam było. Po ok. godzinie poszliśmy ponownie do auta i tym razem zostawiliśmy karteczkę z naszym nr telefonu. Po naszej głowie krążyły już najczarniejsze myśli. Na szczęście kontakt telefoniczny nie okazał się być konieczny, gdyż na horyzoncie widzieliśmy już nadchodzącą ekipę. Wyjaśnili, że spóźnili się, ponieważ musieli iść do bardziej oddalonego meczetu, ze względu na remont pobliskiego.

Stop na 1620 km! 

Święto w Sivas 


 
Wsiedliśmy do auta i zaczęliśmy nużącą podróż do Istambułu. Brat Maćka sprawdził nam w międzyczasie tanie spanie w mieście, gdyż nie chcieliśmy po nocy tułać się do Buraka. Zostaliśmy wysadzeni po europejskiej stronie miasta po 23. Zrezygnowaliśmy z taksówki, na którą byliśmy namawiani i zaczęliśmy rozpytywać ludzi jak dostać się pod przesłany nam adres hostelu. Większość ludzi twierdziła, że już nie możemy dotrzeć tam komunikacją miejską. Pomocny okazał się taksówkarz, który objaśnił nam jak dojechać do naszego celu. Podczas rozmowy miało miejsce nieporozumienie, gdyż wielokrotnie pojawiało się słowo „Taksi”, na które zawsze reagowaliśmy negatywnie, gdy w końcu zorientowaliśmy się, że chodzi o pewne miejsce zwane „Taksim”…
Z rozpiską w ręku poszliśmy na przystanek. Po minucie podjechał autobus i kierowca zapytany czy jedzie tam gdzie chcemy skinął twierdząco głową. Uradowani weszliśmy do autobusu-widmo, którego miało już nie być i ruszyliśmy w stronę utęsknionych łóżek. Zostaliśmy wyrzuceni dość blisko iw efekcie po przydługawym spacerze i poszukiwaniach dotarliśmy do drzwi hostelu. Na szczęście recepcja działała 24 h na dobę i zostaliśmy ulokowani w wieloosobowej sypialni za niewielką kwotę.
Rano okazało się, że w naszym pokoju jest jedna Polka – Ewelina, podróżująca ze swoim partnerem – Martinem z Holandii. Zgadaliśmy się, że idziemy zwiedzać razem miasto. Martin okazał się być informatykiem, który zajmuje się informatyką biznesową. Jako, że tego dnia mieliśmy wyjeżdżać z Istambułu postanowiliśmy pójść zobaczyć jedynie wieżę Galata. Ewelina z Martinem dołączyli do nas i wesołą czwórką ruszyliśmy zwiedzać. Po drodze zahaczyliśmy o bazar, na którym sprzedawano niezliczoną ilość przypraw, herbat i smakołyków. Pod samą wieżą dziewczyny wciągnęły się w oglądanie misternie wykonanej koronkowej biżuterii, a chłopacy gadali w cieniu popijając gruzińskie piwo, które jakimś cudem dotrwało tego momentu. W końcu po ponownym połączeniu się obu podgrup wjechaliśmy na szczyt wieży, z której rozciągała się wspaniała panorama miasta. Robiło się coraz później i dzięki miłemu towarzystwu pomysł pozostania jeszcze jedną noc w Istambule stawał się coraz bardziej realny. W końcu podjęliśmy tą decyzję i telefonicznie zaklepaliśmy miejsce w hostelu. Już bez spiny poszliśmy jeszcze do Pałacu Fenerbache, który niestety był zamknięty.  Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Taksim, gdzie Aga doświadczyła na własnej skórze show wykonywanego przez sprzedawców lodów.
Dość późnym wieczorem byliśmy z powrotem w hostelu. Okazało się, że wymeldowanie i ponowne zameldowanie skutkowało zmianą pokoju z pełnego 9-osobowego na sześcioosobowy, w którym mieszkaliśmy w troje. Wraz z Martinem poszliśmy kupić piwo. Długo szukaliśmy sklepu…  W końcu zmuszeni byliśmy pójść do sklepu w centrum turystycznej dzielnicy. Tam na niższym z dwóch poziomów stała mocno przetrzebiona lodówka z piwem. Cen oczywiście nie było. Zaczęliśmy dopytywać się o ceny poszczególnych piw. Gdy wybraliśmy to, które było kompromisem między ceną a jakością i kierowaliśmy się do kasy pomocnik sprzedawcy krzyknął tylko „Dort!” , co oznacza po turecku cztery. Była to cena za puszkę, którą nam podano. Wiedząc, że właśnie jesteśmy oszukiwani postanowiliśmy trochę zabawić się ze sprzedawcą i dość (dla niego) niespodziewanie poprosiliśmy o rachunek. Mocno się zmieszał i zaczął długo kombinować wklepując coś na schowanej pod ladą kasie. W końcu z nietęgą miną wypluł opiewający na 24 liry rachunek. Próżno było szukać tam czegoś w rodzaju 6*4. Było po prostu brutalnie wbite 24. Co więcej pozycja na rachunku wyraźnie wskazywała na jogurt… Z pełnym politowania uśmiechem poinformowaliśmy o tym sprzedawcę, który nagle przestał odbierać jakiekolwiek bodźce z zewnątrz. Niemniej z polowania wracaliśmy z łupamiJ Usadowiliśmy się w pokoju i zapraszając do współuczestnictwa naszego współlokatora miło spędziliśmy wieczór.


Z Eweliną i Martinem 

Bazar przypraw i bakalii 

uliczny lodowy show 

Na tarasie w hotelu Conrad 

Nocny widok na Bosfor 

Złoty Róg nocą 

 
Następnego dnia sporo czasu zajęło nam opracowanie planu wydostania się na stopa z Istambułu. W końcu wsiedliśmy do kolejki podmiejskiej i wysiedliśmy na ostatniej stacji. Tam, zaczęliśmy rozpytywać się o drogę na pewien szpital, który znajdował się bardzo blisko bramek. Niestety większość zapytanych Turków albo nie miała pojęcia albo wskazywała palcem na taksówkę. W końcu jeden z zapytanych przechodniów na pytanie „Do you speak English” odpowiedział twierdząco. Było nieźle, a miało być jeszcze lepiej! Nasz wybawca okazał się być Serbem, który miał żonę Polkę. Szybko przeszliśmy zatem na polski z trudem wierząc w swoje szczęście. Dodatkowo, po przedstawieniu naszej sytuacji zostaliśmy zaprowadzeni do odprawy celnej, do której szedł też nasz nowy znajomy. Dawniej pracował on, jako kierowca tira i zapewnił nas, że przy odprawie znajdzie nam tira co najmniej na bramki, a może nawet i dalej! Szaleństwo! Oczywiście w przy samej odprawie wzbudziliśmy małą sensację. W końcu przy wylocie pojawiła się ciężarówka na polskich blachach. Kierowca tylko mówił żebyśmy szybko wsiadali, bo w pobliżu kręcił się jego szef… Po chwili wiedzieliśmy już dlaczego. Szef naszego kierowcy zdecydowanie nie popierał idei autostopu i po chwili byliśmy świadkami szorstkiej rozmowy przez telefon. Zostaliśmy wyrzuceni na bramkach. Tam, nawet nie zdążyliśmy napisać karteczki, gdy zatrzymał się samochód. Jechał spory kawałek w naszą stronę i wyrzucił nas na dogodnym dla nas zjeździe autostradowym. Byliśmy zadowoleni, że akcja wydostawania się ze Stambułu zakończyła się pełnym sukcesemJ Potem na kilka mniejszych stopów dotarliśmy do greckiej granicy. I się zaczęło... po przejściu pieszo tureckiej odprawy zostaliśmy poinformowani, że nie przejdziemy pieszo do Grecji, bo grecka armia nie pozwala przejść pieszo mocno zmilitaryzowanej strefy… No dobra. Poczekaliśmy chwilę udało nam się złapać stopa dosłownie na 1 km, do greckiej odprawy. Tam przeszliśmy przez odprawę i zaczęliśmy łapać. Miejsce było dobre – początek autostrady prowadzącej do Salonik. Wadą była ogromna liczba strasznie uciążliwych komarów. Z dużym optymizmem zaczęliśmy łapać. Ruch nie był zbyt duży, ale nawet przejeżdżające puste auta się nie zatrzymywały. Po ok. godzinie zgarnął nas turecki tir. Udało nam się dotrzeć aż do miejscowości Kavala, gdzie rozbiliśmy namiot na placu budowy na obrzeżach miasta. Rano wzbudziliśmy pewną sensację wśród robotników i znów spędziliśmy 1,5h na podwózkę i to mimo naprawdę dobrego miejsca. Mieliśmy trochę dość tej Grecji… Podwózkę złapaliśmy z greckim rodzeństwem i ich pół angielskim pół greckim kuzynem. Jechali akurat na lotnisko w Salonikach, więc postanowiliśmy wybrać się tam z nimi z nadzieją, że znajdziemy tanie loty. Chodziliśmy od okienka do okienka z pytaniami o loty w dowolne miejsce byle szybko i tanioJ Wzbudzało to często zdziwienie – „Jak to? Nie wiecie gdzie chcecie lecieć? – No, gdziekolwiek do Europy!”. Niestety jedyna sensowna opcja (lot do Paryża) była dopiero za 2 dni i nie bardzo tanio. Dostaliśmy się zatem autobusem do Salonik i zaczęliśmy rozglądać się za informacją turystyczną. Nie było. No to za Internetem. Nie było. No to za hostelem. Nie było. Eh… chyba ta Grecja nie dla nas… Uciekamy! Wsiedliśmy w autobus jadący do miasta przy macedońskiej granicy. Pierwszy raz od dawna jechaliśmy rejsowym autobusem, ale nawyk kontrolowania mapy pozostał.

 Rybny targ

Z Serbem-Wybawicielem 

Droga do Grecji 

Podwózka na lotnisko 

 
Późnym wieczorem byliśmy we Florinie. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do spania. Szliśmy w stronę granicy i spodziewaliśmy się zastać jakieś gościnne dla nas trawniki. Zapytaliśmy pierwszej osoby stojącej przy ogrodzeniu sporego trawnika czy nie wie gdzie można by może bezpiecznie rozbić namiot na jedną noc. Oczywiście nie miał pojęcia… Kolejna osoba – tak samo. Ewidentnie nie chciano nam pomóc. W końcu znaleźliśmy jakąś nieogrodzoną działkę i spytaliśmy pobliskich ludzi czy możemy tam postawić nasz namiot. Okazało się, że działka jest ich i dostaliśmy zgodę na zajęcie małego jej skrawka na jedną nocJ
Szybko wpakowaliśmy się do namiotu, który zmęczony podróżą zaczął się łamać. Siedzieliśmy sobie w środku jedząc skromną kolację gdy nagle wkoło namiotu zrobił się mały gwar i zostaliśmy poinformowani i prezencie od dzieci, które siedziały w pobliskiej pizzerii. Otworzyliśmy namiot i naszym oczom ukazała się gromadka dzieci, która trzymałą w ręku pizzę dla nas. Patrząc na nasz namiot z zewnątrz zorientowaliśmy się, że możemy wzbudzać litość Podziękowaliśmy za pizzę, zrobiliśmy parę zdjęć i mimo problemów żołądkowych skusiliśmy się na kilka kawałków. Następnego nią znów długo połapaliśmy do granicy, gdy w końcu zatrzymał się weterynarz pracujący na granicy, który normalnie tego dnia miał wolne, lecz dostał pilne wezwanie do odprawy jakiejś ciężarówki. Znów mieliśmy sporo szczęścia!
Po kilku chwilach byliśmy już w Macedonii. Nie bardzo byliśmy przygotowani na tą wizytę. Nie planowaliśmy tego kraju na naszej drodze a ogólna świadomość geograficzna jak na razie skutecznie omijała ten zakątek świata… Nie wiedzieliśmy jaka jest waluta, język itp. Dostaliśmy się do większego miasta z niemieckojęzycznym kierowcą i nastąpił moment prawdy – weszliśmy do sklepu. Uff.. napisy w cyrlicy , więc nie będzie problemu z językiem, tylko cena gum Orbit wynosiła 20 czegoś. Na pewno nie euro. Zapytaliśmy przypadkową osobę, która mówiła nieźle po angielsku. Dowiedzieliśmy się kilku faktów o kraju a także, że na ów dzień przypadało święto 20-lecia niepodległości Macedonii! Faktycznie – na ulicach po chwili dostrzegliśmy kolorowe pochody prowadzone przez ludzi w tradycyjnych strojach w rytmie ludowej muzyki. Samo miasto Bitola też sprawiało bardzo dobre wrażenie, Czuliśmy się swojsko i bezpiecznie. Nasze korki skierowaliśmy w stronę wylotówki na Ohrid. Doświadczyliśmy chyba największego kontrastu między kolejnymi pojazdami podczas podróży. Na wylotówkę dostaliśmy się na naczepie traktora, ab y za moment wsiąść do superluksusowego SUVa BMW..
Prezent od dzieci 

Żałosny widok... 

Dzień Niepodległości Macedonii - Bitola 

Na przyczepce 

 
Dotarliśmy do Ohrydu i zostaliśmy upolowani przez właściciela kwatery. W sumie za kilka euro mieliśmy do dyspozycji 4 pokojowe mieszkanie z pralką, łazienką i kuchnią. Było to dużo więcej niż potrzebowaliśmy. Następnego dnia poszliśmy zwiedzać miasto . Jest ono położone nad przepięknym jeziorem. Wkoło jeziora znajduje się 365 kościołów – po jednym na każdy dzień roku. Stare miasto zdominowane jest przez twierdzę oraz grecki amfiteatr. Ogólnie starówka jest przepiękna! Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie UNESCO chroni zarówno kulturę jak i naturę.

 Ohryd

Jedziemy do Albanii - STOP!

 
Następnym po Ohrydzie punktem naszej wyprawy była Albania. Dostaliśmy się na granicę i po raz kolejny musieliśmy szybko przywyknąć do nowych realiów, nowych pieniędzy itp. Granicę przekroczyliśmy ze znajomym celników, więc nasze paszporty nawet przez sekundę nie  trafiły w ręce celników. Stresowaliśmy się czy nie spowoduje to problemów przy wyjeździe z Albanii. Zaraz po przekroczeniu granicy  zobaczyliśmy wzgórze, a na nim skąpane w świetle zachodzącego słońca bunkry. Dużo bunkrów! Nie napatrzyliśmy się na nie za długo, bo złapaliśmy stopa do miasta Elbasan. Jednym z pasażerów wysłużonego passata był pracujący w Anglii Albańczyk. Znów mieliśmy szczęście, że mieliśmy jakiś język komunikacji! Do miasta dotarliśmy już koło 21. Początkowo planowaliśmy jechać do Tirany, więc wyrzucono nas na wylotówce przy stacji benzynowej. W koło były domy z ogrodami „jakby co”. Łapaliśmy sobie spokojnie naprzeciwko domu weselnego, przed któym rozmawiali ludzie wyraźnie zainteresowani naszym widokiem. W końcu jeden z nich zaczął iść w naszą stronę. O ho… coś się święci – pomyśleliśmy. Czasami ludzie chcący pomóc potrafią mocno utrudnić łapanie stopa. Tu nastąpiło pierwsze zdziwienie – osoba idąca w naszą stronę była czarnoskóra. Mówiła płynnie po angielsku! Apogeum zdziwienia nastąpiło, gdy okazało się, że nasz rozmówca pochodzi ze Sri Lanki. Przyszedł przekazać nam wiadomość że właściciel lokalu weselnego - Albańczyk – odradza łapanie stopa dziś,  bo do Tirany ruchu o tej godzinie już nie ma. Po kilku kolejnych zdaniach zapytaliśmy czy jakby co będziemy mogli przespać się u niego w ogródku. Zgodził się i poszedł na kawę do lokalu znajomego. My szybko zrobiliśmy rachunek sytuacji - mogliśmy albo łapać dalej, przy odrobinie szczęści a być o 23 w stolicy Albanii nie mając pojęcia gdzie się podziać lub rozbić się w miarę wcześnie w ogrodzonym ogrodzie i mając kontakt z przyjaznym człowiekiem po angielsku. Oczywiście wybraliśmy opcję drugą i dosiedliśmy się do pijącego kawę Tamila. Właściciel knajpy nie pozwolił nam zapłacić za zamówione napoje i donosił owoce. Później zaproponowano nam pokój itp. W końcu przyjęliśmy zaproszenie do noclegu w domu rodziny ze Sri Lanki… Rozłożyliśmy karimaty na podłodze w pustym pokoju.
Bunkry w Albanii 

Z rodziną ze Sri Lanki 

 
Następny dzień rozpoczęliśmy tradycyjnym śniadaniem ze Sri Lanki – ryżem gotowanym w mleku kokosowym podanym z ostrą pastą chilli. Było to dziwne uczucie w Albanii doświadczać tak odległej kultury. Dalsza podróż minęła pod znakiem szybkich i raczej krótkich podwózek. Spotkaliśmy słowackich misjonarzy i albańskich katolików. Wczesnym popołudniem na workach pełnych kukurydzy dotarliśmy do granicy z Czarnogórą. Bez większego żalu żegnaliśmy bardzo brudną i śmierdzącą Albanię. Tego samego dnia udało nam się dotrzeć aż do granicy z Serbią – do miasta Bielo Polje. Czuliśmy, że jesteśmy już naprawdę blisko domu… Noc spędziliśmy w tanim hotelu i od rana łapaliśmy, aby zdążyć przed planowanym zamknięciem tunelu na drodze do Serbii. Znów nam się udało – zatrzymał się jeep z Snezaną i Ivanem, którzy jechali najpierw do jednego miasta, gdzie Snezana wysiadała a potem sam Ivan jechał do Panceva – 10 km od Belgradu! Wspólną podróż umilił postów w Zlatiborze na małą kawkę i degustację wybornej rakiji.
W Pancevie zostaliśmy w locie wsadzeni w autobus, który wyrzucił nas w centrum Belgradu. Tam bez czekania wsiedliśmy w autobus na wylotówkę w stronę Nowego Sadu. Po 10 minutach byliśmy w najwłaściwszym miejscu do łapania stopa. Szybko zatrzymało się auto na słowackich blachach. Radość była ogromna, gdyż oznaczało to podwózkę aż do Budapesztu, który był szczytem marzeń tego dnia! W korku widzieliśmy kilka polskich aut i myśleliśmy zapolować na nie przy granicy. Nasz kierowca zjechał na moment na stację benzynową. Przy dystrybutorze obok stało duże auto na polskich blachach, a w środku tylko2 osoby. Zapytaliśmy czy byłaby możliwość zabrania się do Polski.. I okazało się że jest taka możliwośćJ Radości nie było końca! Z parą z Poznania dojechaliśmy aż do Krakowa zahaczając po drodze o Budapeszt nocą i śpiąc na parkingu przy słowacko węgierskiej granicy. W Krakowie szybka podwózka A4 do Katowic, skąd odebrała nas stęskniona Mamusia…

 Zlatibor - Serbia

Zachód słońca nad Dunajem 

Budapeszt nocą 


Z Mateuszem i Kasią 

Ostatnia podwózka Kraków - Katowice! 


Napiszemy jeszcze posta podsumowującego całą wyprawę! Troszkę cierpliwości!
Pozdrawiamy (już z Wiednia)!

Aga i Maciek