9.09.2011

Znow w Tibilisi i droga do Swanetii


Tak wiec, znow dotarlismy do Tibilisi. Podroz byla nieco inna niz zwykle gdyz po raz pierwszy zdarzylo nam sie uczestniczyc w zdarzeniu drogowym w postaci stluczki na zatloczonym skzyzowaniu. Na szczescie straty byly niewielkie i kierwcy jakos sie dogadali. Nastepnie spedzilismy kilka godzin w kafejce piszac ostatnia relacje. Zgarnelismy tez z neta kilka adresow tanich kwater i ruszylismy w poszukiwaniu noclegu. Po wyjscu na sacji metra podszedl do nas jadacy z nami czlowiek i spytal czy moze nam jakos pomoc.Zaprowadzil nas na szukana przez nas ulice. Tam, w niewygladajacym podworzu znajdowalo sie mieskzanie oferujace niedrogie spanie. Faktycznie, na werandzie jednego z domow slychac bylo prowadzone po ang rozmowy. Weszlismy i zostalismy. Bylo dosc obskurnie ale niedrogo i toaleta byla nie "na Malysza". Na miejscu zastalismy pare Francuzow (on i ona) podrozujacych na rowerze z Wietnamu i Izraelczyka polskiego pochodzenia podrozujacego w strone Azji. Wieczorem wyskoczylismy spotkac sie jeszcze z poznanym w Lagodekhi Eilonem. Nastepnego dnia ruszylismy na miasto. Pierwsza rzecza, ktora nas zaskoczyla byla remontowana ulica. Niby nic dziwnego, ale remontowano jednoczesnie WSZYSTKIE budynki na niekrotkiej ulicy... To bylo dziwne. Szukalismy pamiatek i obrazkowego slownika przed zblizajaca sie podroza przez Turcje. Wrocilismy do naszego lokum poznym popoludniem. Do hostelowej ekipy dolaczyla jeszcze Kanadyjka i Francuz. Ustalilismy, ze wspolnie ugotujemy kolacje i razem spedzimy wieczor. Poniewaz umowieni bylismy tez z Marina, zaprosilismy ja do nas. Szefem kuchni zostal Vincent - jeden z kolarzy. Na obiadokolacje zjedlismy opiekane ziemniaczki, surowke i oczywiscie wino. Dodatkowo, poniewaz koleznaka z Kanady miala akurat urodziny przygotowalismy mala niespodzianke w postaci baklawy ze swieczkami:) Odspiewalismy tez "Sto Lat" we wszystkich obecnych jezykach:) Wieczor minal nam bardzo milo ale tez i bardzo szybko. Pozegnalismy sie z Marina i oczywiscie zaprosilismy ja do nas.

Wieczor w Tibilisi

Kolejny dzien zaczal sie pakowaniem i obmyslaniem planu dalszej wycieczki. zdecydowalismy sie podjechac do Gori, a stamtad podskoczyc do pobliskiego skalnego miasta Uplistsikhe. Wszytsko byloby znacznie latwiejsze gdyby mieskzany Tbilisi wiedzieli skad odjezdzaja marszrutki do poszczegolnych miast. Znow bladzilismy od dworca do dworca, az w koncu na Didube zostalismy niemalze wepchnieci do jadacej do Gori marszrutki. Byla to pierwsza marszrutka, w ktorej widzielismy malutki tv, na ktorym moglismy ogladac ujmujacy serca film o psach Husky po gruzinsku :) Ze zmiekczonymi sercami wysiedlismy w rodzinnym miescie Stalina. Postanowilismy ominac ogladanie jego muzeum i podjechalismy do skalnego miasta. Zblizajac sie do jego bram moglismy zobaczyc ogromne jaszczurki biegajace po rozgrzanych sloncem skalach. Na miejscu kupilismy bilety, odrzucilismy oferte przewodnika i ruszylismy na wzgorza. Miasto zbudowane zostalo w oparciu o siec naturalnych jaskin, przeksztalconych w duze miasto. Podobnie jak w Vardzii moglismy zobaczyc wydrazone w ziemi paleniska, rzezbione sklepienia i swieczniki. Jedyna budowla istniejaca w miejscu dawnego miasta byla ladnie wpasowujaca sie w krajobraz cerkiew. Ze wzgorza rozciagal sie dobry widok na cala okolice. 

Uplistsikhe
 

Po przyjemnym zwiedzaniu w sloncu i przy silnym wietrze ruszylismy w strone Gori.Troszke od niechcenia zlapalismy na stopa dwoch Hiszpanow, z ktorych jeden okazal sie byc profesorem informatyki na uniwersytecie w Corunii. Podrzucili nas na wylotowke na Kutaisi, a sami pojechali w strone Tbilisi. Tam chwilke polapalismy i nawet nie zorientowalismy sie jak zatrzymaly sie dla nas dwa auta na raz! Blizej zatrzymal sie samochod osobowy, a w oddali zjezdzala dla nas na pobocze karetka. Korcilo nas, aby podjechac karetka, ale byloby to nieuprzejme wobec kierowcy, ktory cofal dla nas na ruchliwej drodze. Wrzucilismy zatem plecaki i z restauratorem z okolic Tbilisi ruszylismy w strone Zestaponi. Mocno wzial sobie do serca, ze szukamy do spania bezpiecznego kawalka tawy do spania, gdyz nadrobil ok 20 km ( w jedna strone), zeby podrzucic nas pod komisariat policji usytuowany blisko rzeki. Za zgoda funkcjonaruszy rozbilismy sie na trawie przy posterunku i z poczuciem bezpieczenstwa poszlismy spac. 

Bezpieczny nocleg
 

Kolejny dzien rozpoczelismy zwiedzaniem monastyru Gelati polozonego blisko Kutaisi. Dotarlismy tam na kilka mniejszych podwozek. Sam monastyr jest niezmienionym XII wiecznym kompleksem wybudowanym przez krola Dawida Budowniczego, ktory tam tez zostal pochowany. Glowna swiatynia od srodka ozdobiona jest wielokoloowymi freskami i mozaikami. Sam monastyr polozony jest na szczycie wzgorza porosnietego lasem. Dzieki temu czuc swiezosc i spokoj. To jest miejsce, gdzie na prawde mozna odpoczac. Po tym milym zwiedzaniu pojechalismy do Kutaisi do katedry Bagrati. Niestety nasza wspinaczka na wzgorze zakonczyla sie napotkaniem ogrodzenia i w efekcie widzielismy jedynie przygotowania do procesji z obrazem, gdyz na ten dzien przypadala ortodosyjna wersja naszego "15 sierpnia".

Gelati

Nieco zmeczeni znow miastem wyjechalismy na wylotowke i na kilka krotkich stopiw dotarlismy do Zugdidi. W ostatnim aucie, ktorym jechalismy ( na szczescie duzym jeepie), udalo nam sie upolowac na maske swiniaka, ktory niespodziewanie wybiegl na droge. Nalezy tu wspomniec, ze krowy, swinie, kury itp sa na gruzinskich drogach wszechobecne... I to nie tylko na mniejszych drogach wewnatrz wsi, ale takze na glownych krajowych ateriach...Dlatego tez nasz kierowca, mowicay swietnie po angielsku (rzadkosc!) skwiowal fakt potracenia swini jedynie zdaniem, ze ktos bedzie mial na kolacje szaszlyki:)

Z Zugdidi zabralismy sie z Irma. Bylo nam troche ciasno w 5 osob w malutkim aucie, ale zawsze do przodu - do ostatniej wsi przed droga prowadzaca do Swanetii. Zapytalismy czy ma moze ogrod, gdzie, moglibysmy rozbic namiot na jedna noc. Jak to w gruzji bywa, zostalismy zaproszeni na kolacje, a potem dostalismy wlasny pokoj... Irma, ktora jest nauczycielem informatyki w szkole, mieszka w domu wraz z ojcem i trojka dzieci. Jej maz i rodzenstwo niestety pogineli w wypadkach na gruzinskich drogach... Ojciec Irmy mimo podeszlego wieku wciaz jeszcze pracuje, aby zapewnic utrzymanie wnukom uczacym sie w Tbilisi. To bylo zarazem radosne ale tez i smutne spotkanie. Zostalismy tez oprowadzeni po rodzinnych posiadlosicach - polach kukurydzy, plantacji bambusa i sadzie drzew orzechowych! Caly dom byl pelen suszacych sie orzechow laskowych!

W domu Irminy
 
 Pole kukurydzy

Orzechy laskowe

 Nastepny dzien rozpoczelismy wczesnie sniadaniem przepitym domowa cza-cza:P Potem szybko zebralismy sie zeby tata Irmy zdazyl na autobus. Na wynos dostalismy worek orzechow:) Wyszlismy na wylot i zostalismy zagajeni przez czekajacych w cieniu policjantow. Opowiedzielismy im nasza historie, a takze o naszych planach podrozy w kierunku Mestii. Policjant powiedzial, ze mamy siasc w cieniu, a on nam zatrzyma auto jadace do Mestii, bo znal wszystkich w okolicy i wiedzial kto gdzie jedzie :) W ten o to sposob po raz kolejny gruzinska policja lapala stopa turystom z Polski :) 

Lubimy gruzinska policje
  
Autem, ktore mialo nas zabrac do stlicy Swanetii byla duza ciezarowka. Bardzo powoli wspinala sie na wysokie gorskie przelecze. Do tego doszla jeszcze wymiana przebitego kola... Ale niewygode i powolna podroz wynagradzaly nam widoki otaczajacych Swanetie zasniezonych pieciotysiecznikow... cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz